Skip to main content

List z Polski

"Kraj stanął mi w gardle.

Ani go przełknąć

ani wypluć."

E. Lipska, Rekiny

Credits Text: Wiola Wejman June 29 2020

Ostatnie lata nie są dla Polski łatwe. Wyniki wyborów prezydenckich i parlamentarnych w 2015 roku umożliwiające samodzielne sprawowanie rządów przez prawicową partię Prawo i Sprawiedliwość doprowadziły do znacznej polaryzacji społeczeństwa. Język debaty publicznej stał się agresywny, a protesty wobec wprowadzanych przez rząd zmian coraz bardziej emocjonalne. Wiele decyzji związanych z funkcjonowaniem państwa stało się dla części społeczeństwa nie do przyjęcia. Obojętność a czasem i wrogość wobec losu uchodźców. Dyskryminacja i mowa nienawiści wobec społeczności LGBT. Coraz częściej pojawiające się w przestrzeni publicznej rasistowskie i antysemickie wypowiedzi pozostające bez należytego potępienia. Dyskryminacja kobiet przejawiająca się między innymi w dążeniu do wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji. Banalizowanie skutków, jakie rodzi kryzys klimatyczny. Upolitycznienie mediów publicznych. Wreszcie kwestie związane ze zmianami w sądownictwie i łamaniem Konstytucji. To tylko niektóre z problemów, z którymi mierzymy się od pięciu lat. W ten rozedrgany od emocji i niepewności czas wdarła się pandemia.

W pierwszym tygodniu marca internetowe wydania polskich gazet krzyczały od nadmiaru czerwonego koloru – oficjalnie potwierdzono pierwszy przypadek zakażenia COVID-19 w kraju. Na pewno osób zainfekowanych było więcej. Ale o ile więcej? O sto? Tysiąc? Zastanawiałam się, czy mijam tych ludzi w sklepie. Poszukiwałam informacji o tym, jak ustrzec się przed zakażeniem. Utrzymanie rąk w czystości nie stanowiło dużego problemu, ale w mojej głowie pobrzmiewało pytanie, czy można zakazić się, wdychając to samo powietrze. Pocztą pantoflową przekazywano sobie informacje o sytuacji w kraju. Na wszelki wypadek unikałam miejsc, gdzie mogło znajdować się wiele osób. Na ulicach widać było wzmożony ruch, a parkingi przy sklepach były szczelnie wypełnione. Widok mężczyzn dźwigających na plecach worki z ziemniakami zapamiętam na długo. Świat wyglądał tak jakby zbliżała się wojna. O sytuacji epidemicznej informowali i informują nadal głównie politycy. Ale czy można im wierzyć? Przecież nie są specjalistami w dziedzinie epidemiologii. Budowania zaufania nie ułatwiał sam resort zdrowia, wzbraniając się przez długi czas przed opublikowaniem składu zespołu, który przygotowuje analizy i doradza ministrowi w sprawach dotyczących epidemii. Listę z nazwiskami naukowców zdecydowano się ujawnić dopiero w połowie maja.

Jedną z najczęstszych społecznych reakcji na epidemię jest lęk, szukanie winnego i oskarżenia. Podczas kazania w jednym z wrocławskich kościołów ksiądz dowodził, że koronawirus to kara boska za homoseksualizm, życie w grzechu i aborcję. Swoich wiernych zapewniał też, że tylko modlitwa może ochronić ludzi przed wirusem. Nie wiem, czy ktoś z wiernych po tych słowach opuścił kościół. Z nowym, niewidzialnym niebezpieczeństwem próbowano sobie radzić na różne sposoby. W oknach mieszkań pojawiły się krzyże i obrazy z wizerunkami Chrystusa i Matki Boskiej. Wiara w cudowną moc świętych obrazów nadal jest w Polsce silna. Ze zdumieniem oglądałam internetową transmisję samotnej pielgrzymki księdza z Lublina. Z różańcem i relikwiarzem przemierzał wieczorem opustoszałe ulice mojego miasta. Głośno modlił się w intencji zakończenia epidemii koronawirusa. Ów ksiądz, pragnący ocalić miasto przed zarazą, kilka miesięcy wcześniej dał się poznać jako zdecydowany przeciwnik „Marszu Równości” organizowanego przez społeczność LGBT. Jego homofobiczne poglądy wpisują się w dominującą obecnie w Polsce narrację o mniejszościach seksualnych. Wulgarne dowcipy krążące w przestrzeni medialnej, ciężarówki z namalowanymi na przyczepach hasłami pełnymi nienawiści, problemy z otrzymaniem pozwolenia na organizację Marszów Równości, haniebne przypadki tworzenia przez samorządy stref wolnych od ideologii LGBT (w tym momencie takie strefy stanowią 30% terytorium Polski) czy w końcu niemożność prawnego zalegalizowania związku to sytuacje, z którymi tysiące polskich obywateli musi mierzyć się każdego dnia. Nic dziwnego, że w ostatnim rankingu ILGA Europe, badającym poziom równouprawnienia LGBT, Polska zajęła ostatnie miejsce wśród krajów Unii Europejskiej. Trudno przyjąć do wiadomości, że żyję w tak bardzo homofobicznym kraju, ale coraz bardziej rozumiem decyzje wielu znajomych, którzy z powodu swojej orientacji seksualnej zdecydowali się wyemigrować z Polski. Bardzo mi ich brak, ale chciałabym, aby byli szczęśliwi i mogli żyć pełnią życia. Wykluczenie, brak wsparcia i poczucia bezpieczeństwa we własnym kraju to przecież jedno z najtrudniejszych doświadczeń.

Polska była jednym z pierwszych krajów w Europie, których rządy w błyskawicznym tempie zaczęły „zamrażać” i zamykać kolejne obszary państwa. W ciągu niespełna dwóch tygodni od wykrycia pierwszego przypadku COVID-19 większość instytucji przeszła na tryb pracy zdalnej. Zamknięte zostały uczelnie, szkoły, przedszkola, żłobki, kawiarnie i restauracje. Przestały działać teatry, odwołano wszystkie wydarzenia kulturalne. Niemożliwa była także bezpośrednia wizyta u lekarza. Przychodnie działały wyłącznie w trybie teleporad. Transport publiczny funkcjonował w ograniczonym zakresie. W tym samym czasie został wprowadzony zakaz zgromadzeń publicznych powyżej 50 osób, w tym zgromadzeń państwowych i religijnych. Zamknięte zostały także granice Polski dla ruchu lotniczego oraz kolejowego. Wprowadzono kontrole paszportowe na wszystkich granicach lądowych, a do kraju pozwolono wjeżdżać tylko pracownikom i obywatelom Polski. Z ust rządzących wielokrotnie słychać było zdanie: „musimy przygotować się do nowej rzeczywistości, nic już nie będzie takie samo”. Codziennie sprawdzałam mapę i statystyki COVID-19 na świecie tworzone przez Johns Hopkins University and Medicine. To dla mnie wiarygodne źródło. Kiedy pierwszy raz tam zajrzałam, widać było kilkanaście czerwonych kropek. Po kilku dniach cała Europa stała się obszarem pokrytym przez czerwone bąble. Wirus był już wszędzie. Na mapie granice zniknęły, ale powróciły w świecie realnym. Otwarty świat zmienił się i to co jeszcze kilka dni temu było możliwe, stało się zupełnie nieosiągalne. Starałam się racjonalnie podchodzić do tych wiadomości i tłumaczyć sobie, że tak trzeba. Ale doświadczenie życia w kraju, z którego przez wiele lat nie można było swobodnie wyjechać robi swoje. W chwili kiedy piszę te słowa granice nadal są zamknięte, nie znamy daty ich otwarcia, a otrzymanie paszportu jest możliwe tylko w wyjątkowych przypadkach.

Pandemia całkowicie zmieniła charakter mojej pracy. Jestem dokumentalistką i zajmuję się nagrywaniem wspomnień starszych osób. To z oczywistych względów nie jest teraz możliwe. Niektóre wywiady zostały przerwane w połowie i czekają na kontynuację. W Polsce niewielu seniorów ma dostęp do internetu i potrafi sprawnie obsługiwać komputer. Niektórzy nie mają nawet telefonu. Rekomendowane przez Oral History Association nagrywanie wspomnień za pomocą internetowych komunikatorów praktycznie nie wchodzi w grę. Myślę i martwię się o moich rozmówców. Wiem, że wielu z nich to schorowane osoby. Jak poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak wpłynie na nich spotęgowana koniecznością izolacji samotność? Czy uda się im uchronić przez zakażeniem? Chciałabym móc jeszcze się z nimi spotkać. Z przerażeniem śledziłam informacje o kolejnych ogniskach COVID-19 w domach opieki społecznej. W kilku sytuacja była niezwykle dramatyczna, ponieważ zakażony personel nie był w stanie sprawować opieki.

Mijały kolejne dni, a nadal nie było wiadomo, jaka naprawdę jest skala infekcji w kraju. Polska znalazła się na szarym końcu w Unii Europejskiej, jeśli chodzi o liczbę wykonanych testów na obecność koronawirusa w przeliczeniu na milion mieszkańców. Starałam się wychodzić tylko do sklepu. Strach wywoływało we mnie nawet wyjście na klatkę schodową. Brakowało środków dezynfekcyjnych, zakupiłam więc spirytus i dzięki instrukcji znalezionej w sieci przygotowałam płyn do dezynfekcji. Starałam się odkażać wszystko, czego dotykałam na zewnątrz. Na wszelki wypadek dokładnie myłam większość zakupów. Dopiero smród włożonej na dwie minuty do piekarnika gazety w celu zabicia ewentualnych zarazków uświadomił mi, że nie da się odkazić całego świata.

Kolejne dni przynosiły informacje o coraz większej ilości chorych. Miejsc w szpitalach nie brakowało, ale pojawił się problem z dostępem do środków ochrony. Ci którzy mieli ratować nam życie sami byli w niebezpieczeństwie. Ruszył wielki, społeczny ruch szycia maseczek i wykonywania przyłbic ochronnych. Serwisy społecznościowe pełne były apeli szpitali o pomoc w zdobyciu maseczek i zdjęć osób siedzących przy maszynach do szycia. Zwykli ludzie starali się ratować sytuację. Państwo dopiero zaczynało organizować zakup potrzebnych materiałów. Ale one były potrzebne natychmiast. Miesiąc później wielkim wydarzeniem medialnym stało się lądowanie na warszawskim lotnisku największego samolotu transportowego świata ze środkami ochrony, wśród których znalazły się miliony maseczek, jak okazało się później – nieatestowanych.

W polskim języku pojawiło się nowe słowo – „zrzutkizm”, pochodzące od słowa „zrzutka”. Oznacza organizowanie spontanicznych, społecznych zbiórek na rzeczy niezbędne, na które państwo nie może lub nie chce dać pieniędzy. Tego typu akcje były organizowane i przed pandemią, ale teraz przybrały na sile. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że musimy wspierać osoby ciężko chore w dostępie do leków czy operacji. Odkąd w Polsce zaczęła rządzić partia Prawo i Sprawiedliwość, coraz częściej wspieramy pozbawiane państwowych dotacji organizacje lub inicjatywy, które dla wielu osób są szczególnie ważne. Jednak dopiero w przypadku konieczności oddolnego wsparcia służb medycznych w kwestii zapewnienia podstawowych środków ochrony boleśnie dotarło do mnie, jak bardzo państwo nie spełnia swojej podstawowej roli polegającej na zagwarantowaniu bezpieczeństwa obywatelom. Obecnie sytuacja uległa poprawie, ale pojawił się inny problem. Jedna z lekarek podzieliła się z mediami swoim smutnym doświadczeniem. Na początku epidemii starała się pomóc swoim sąsiadom i rozdawała maseczki. Część z nich dowiedziała się wtedy, gdzie pracuje. Kiedy epidemia przybrała na sile, usłyszała od nich, że byłoby lepiej, gdyby wyprowadziła się w inne miejsce. Takich przykładów nienawiści wobec pracowników służb medycznych było więcej, łącznie z oblewaniem farbą drzwi do ich mieszkań czy niszczeniem samochodów.

Pod koniec marca decyzją rządu wprowadzono ograniczenia dotyczące przemieszczania się. Zakazane zostały wszelkie wyjścia w celach rekreacyjnych oraz zgromadzenia powyżej dwóch osób, a w uroczystościach religijnych mogło brać udział nie więcej niż pięć osób. Zamknięto parki i lasy. Życie z możliwością obserwacji świata wyłącznie przez okno jest trudne. Szczególnie jeżeli za oknem widzi się spacerujących policjantów lub wolno sunące policyjne pojazdy informujące o konsekwencjach, jakie grożą po wyjściu na spacer.

Coraz bardziej doskwierał brak logicznej spójności w komunikatach przekazywanych przez rząd. Na początku pandemii minister zdrowia informował, że noszenie maseczek nie ma większego sensu. Po kilkunastu dniach zmienił zdanie. Wprowadzono nakaz ich noszenia. Podeszłam do tej decyzji z wyrozumiałością. Jeżeli dzięki temu zmniejszam możliwość zakażenia innych osób, to uznałam, że bezwzględnie trzeba się do tego stosować. Podobnie jak do nakazu trzymania odpowiedniego dystansu, czyli dwóch metrów odległości od osoby.

W trakcie obowiązywania obostrzeń cała Polska zobaczyła w mediach obrazki związane z obchodami 10. rocznicy katastrofy rządowego samolotu. W trakcie uroczystości w Warszawie najważniejsze osoby reprezentujące rządzącą partię stały blisko siebie. Nikt nie zachował zalecanej odległości. Pomimo że zwykli obywatele mieli zakaz gromadzenia się, to jak widać były wyjątki. Było ich nawet więcej. W tym okresie oprócz terenów zielonych zamknięte pozostawały cmentarze. W Polsce nadchodził właśnie okres świąteczny i mnóstwo osób zgodnie z tradycją chciało odwiedzić groby najbliższych. Nie było to możliwe. A jednak dla prezesa Prawa i Sprawiedliwości Jarosława Kaczyńskiego bramy cmentarza zostały otwarte. Ta wizyta zainspirowała jednego z piosenkarzy do napisania krytycznego utworu. „Twój ból jest większy niż mój” znalazł się na pierwszym miejscu kultowej Listy Przebojów Programu 3 Polskiego Radia. Nowy dyrektor radiostacji oskarżył realizatorów o sfałszowanie wyników notowania i zażądał „rozwiązania problemu z piosenką”. W proteście przeciwko cenzurze w ciągu kilku dni z pracy odeszło kilkunastu dziennikarzy. Kolejny krok ku totalnej destrukcji mediów publicznych został zrobiony.

Kiedy nasze codzienne życie chwiało się pod wpływem strachu, ograniczeń i braku stabilizacji, równolegle trwała debata dotycząca zbliżających się wyborów prezydenckich. Przeprowadzenie ich w tradycyjnej formie wydawało się zupełnie niemożliwe, bo równałoby się z igraniem z ludzkim życiem. To rozgrzało scenę polityczną do czerwoności. Rządząca partia za wszelką cenę chciała przeprowadzić wybory w zaplanowanym terminie 10 maja. Pojawił się pomysł głosowania korespondencyjnego, ale piętrzyły się problemy związane z jego organizacją. Co ciekawe, drastyczne ograniczenia dotyczące zakazów związanych z poruszaniem się zostały nagle zniesione, pomimo że liczba osób zakażonych nie spadła. Szybko stało się też jasne, że obywatele polscy przebywający za granicą byliby pozbawieni możliwości oddania głosu. Jeden z najważniejszych warunków demokratycznych wyborów – powszechność – nie byłby spełniony. Chaos pogłębiał się. Wybory nie doszły do skutku. 30 milionów wydrukowanych kart do głosowania zostanie zniszczonych. Obawiam się, że u przeciętnego Polaka spadnie chęć angażowania się w sprawy związane z polityką. Kiedy piszę te słowa, obowiązuje już nowa data wyborów. Wyznaczono je na koniec czerwca. Wystartuje jedenastu kandydatów

. Wszyscy są mężczyznami. Jedyną kandydującą wcześniej kobietę zastąpił w ostatniej chwili mężczyzna.

Dobrze zarządzane państwo powinno działać tak, aby obywatele mieli do niego zaufanie i wszyscy czuli się w nim dobrze i bezpiecznie. Teraz Polska przechodzi jeden z najtrudniejszych testów. Bliskie są mi słowa kolegi, który w mediach społecznościowych napisał: „Nie sądziłem, że doświadczę stanu, w którym pierwsze myśli po decyzjach władz, jakie mi się będą nasuwać, to teorie spiskowe. Że będę szukał ich drugiego dna. Dojmujące uczucie. Brak fundamentalnego zaufania do państwa”. Takich głosów w przestrzeni publicznej pojawia się coraz więcej. Dynamicznie zmieniająca się sytuacja potęguje strach o przyszłość. Tym bardziej, że od trzech dni mamy wzrost liczby osób zakażonych, a w momencie kiedy piszę te słowa policja przetrzymuje aktywistów podejrzewanych o rozwieszanie plakatów oskarżających ministra zdrowia o zakłamywanie statystyk i zaniechania w związku z pandemią COVID-19.

________________

Wiola Wejman, reasercherka, dokumentalistka specjalizująca się w historii mówionej, zawodowo związana z Ośrodkiem „Brama Grodzka – Teatr NN” w Lublinie, instytucją, która przywraca pamięć o lubelskiej społeczności żydowskiej. Autorka kilkuset wywiadów ze świadkami historii. W nagrywanych rozmowach szczególnie interesują ją wątki związane z losami społeczności żydowskiej w Polsce zarówno w czasie okupacji, jak i w okresie powojennym. Na podstawie zebranych relacji i innych źródeł stara się rekonstruować biografie osób zamordowanych podczas Zagłady. Od kilku lat zajmuje się także nagrywaniem relacji osób, które w wyniku antysemickiej nagonki zostały zmuszone do wyjazdu z Polski w latach 1968-1970.

Like what you read?

Take action for freedom of expression and donate to PEN/Opp. Our work depends upon funding and donors. Every contribution, big or small, is valuable for us.

Donate on Patreon
More ways to get involved

Search